ren  Renifer


Wszystko zaczęło się pewnego ślicznego wiosennego dnia.
Zamiast posłuchać swojej duszy i poczytać książkę przy soczku, czy piwku wybrałam podejście obowiązkowe (a było trzeba słuchać duszy, wiem, że moja nie kłamie).
Psiak koleżanki czekał sam w domu, a ja obiecałam, że czasem się nim po pracy zaopiekuję. No i poszliśmy z tym pięknym wesołym Goldenem na spacer. Blondyn lubi wodę, lubi krzaczki - chyba jak każdy przedstawiciel tej rasy :)
Po powrocie pies powędrował na kwarantannę na balkon, a ja pod prysznic. Niewiele mi to pomogło, bo wieczorkiem znalazłam małego czarnego "drania" wgryzionego pod kolanem. W zasadzie nie miał szans długo karmić się moją krwią. Nawet jeśli go przegapiłam pod prysznicem, to miał nie więcej niż 4 godziny. Ale najwyraźniej to wystarczyło. Może go źle wyjęłam, a może był wyjątkowo zjadliwy...

Choroba nie potrzebowała wiele czasu. Po tygodniu zaczęłam się czuć dziwnie. Jakbym miała dostać przeziębienia. Tyle, że takie samopoczucie trwało, a nie pojawiały się typowe dla przeziębienia objawy. Lekarz pierwszego kontaktu opisał moje samopoczucie jako grypowe, sama bym na to nie wpadła.

Ogólnie nie miałam na nic siły, mogłam spać 20 godzin na dobę i wstawać zmęczona. Ciągle bolała mnie głowa. Chodziłam zamulona, przytykana, spocona, wszystko mnie męczyło. Szumiało mi w uszach do takiego stopnia, że czułam się "zatkana" jak w samolocie. Pojawił się stan podgorączkowy i nie chciał minąć. Z czasem wszystko zaczęło narastać. Przez jakiś czas widziałam świat jak przez siatkę maskującą (to na szczęście minęło). Przestałam pamiętać co miałam powiedzieć, myliły mi się litery, gubiły słowa, zdanie zaczynało się w jednej formie, a kończyło w innej. Za nic nie potrafiłam się skoncentrować na niczym. Robiłam błędy, które nawet trudno sobie wyobrazić, że da się takie popełnić... po prostu wszystko w mojej głowie się zawaliło.

Nauczyłam się działać z kartką długopisem i ciągłym sprawdzaniem co mam zrobić. Bez tego nie umiałam nawet zażyć leków. W skrócie to pewnie umysłowo cofnęłam się gdzieś do poziomu kilkulatka, fizycznie też lepiej nie mówić. Ciągły migrenowo - kacowy ból głowy na nikogo dobrze nie działa.
Wstawałam rano, szłam do łazienki i zaczynałam dzień od standardowej regułki: weź się w garść, wiem, że potrafisz. Przecież wiedziałam co potrafię, a teraz nawet najprostsza czynność była wysiłkiem. Po pracy dowlekałam się do domu i padałam na łóżko. Było mi wszystko jedno czy zrobiłam już co miałam zrobić... i tak nie miałam siły.

Co ciekawe, wtedy wydało mi się, że ogólnie jest ze mną dobrze. Nie wiem czy to jeszcze do mnie nie docierało w pełni, czy po prostu nie chciałam się przed sobą przyznać, ile wysiłku kosztowały mnie proste sprawy.
Jakoś znalazłam siłę na szukanie informacji o chorobie, o sposobach walki z nią. Udało mi się przetrwać w pracy i nie zostać zwolnioną za brak kompetencji. Odległość do lekarza, koszt leczenia, jego obostrzenia... oj, nie było łatwo.

W rodzinie miałam spokój. Jestem typowym samotnikiem, i dobrze mi z tym. Wszyscy o tym wiedzą, dawno nauczyli się jaka jestem. W chorobie też mi to pasowało. Nikt mi otwarcie nie powiedział, że bredzę, że sobie wyobrażam chorobę. Minus takiej samotności w chorobie to brak pomocy. Po prostu tuż obok nie było nikogo, a ja nie byłam w stanie wpaść na to, że można wołać o pomoc. W zasadzie nikt nie wiedział dokładnie jak się czuję. Raz, że ja do końca tego nie wiedziałam, a dwa, że nie miałam siły i chęci nikogo podtrzymywać na duchu, że będzie dobrze itd. itp. Schowałam się do swojej skorupki i nie chciałam pokazać jak jest naprawdę. I tak prawie nikomu nie mieściło się w głowie, że lekarz specjalista mi nie pomógł. Tylko jedna osoba z rodziny powiedziała otwarcie, że dobrze zrobię lecząc się wg ILADS.

Walka z chorobą miała dwa etapy.
Jeden państwowy. W sumie trwało to ze 2 miesiące razem z badaniami i diagnozą, z czego "leczenie" to jakieś 4-5 tygodni. Tyle zajęło "przerobienie" mojego przypadku przez państwową służbę zdrowia. Nie chce mi się opisywać szczegółów, za dużo miejsca by to zajęło. Ja byłam spokojna dla nich, do niczego ich na siłę nie próbowałam przekonać. Oni nie traktowali mnie jak wariatki, tylko wymyślali, co jeszcze ich zdaniem można zbadać.
Badałam i albo było OK, albo wychodziła borelioza...
Ogólnie zero sukcesu. Ani przez jeden dzień nie poczułam się lepiej. Choroba po prostu rosła w siłę w tym czasie. Na koniec "leczenia" od pani "specjalistki" od chorób zakaźnych usłyszałam, że mam stan poboreliozowy i mam się do niego przyzwyczaić...
Jak można się przyzwyczaić do bycia umysłowym kaleką?
Jak się przyzwyczaić do życia w ciągłym bólu i przy ciągłym braku siły na cokolwiek...
Nie zaakceptowałam tej diagnozy.

Dużo później, już w czasie leczenia intensywnego poznałam kilku lekarzy, którzy zaakceptowali moją chęć leczenia się inaczej, walki o powrót do normalności. Dwoje z nich do tej pory zaprasza na kolejną wizytę, bo chcą zobaczyć, co będzie za jakiś czas.

Drugi etap to leczenie prywatne, intensywne. Był lipiec, a ja zamiast korzystać z wakacji uprawiałam turystykę lekarską. 300 km do lekarza. Regeneracja po tym wysiłku trwała kilka dni. Jednak to dzięki tak leczącym lekarzom udało mi się wrócić do normalnego świata. Droga była długa, powolna i ciężka. Leczenie trwało półtora roku. Wydawało mi się nawet, że szybko wracały siły i myślało się lepiej. Ale tak naprawdę powrót do normalności trwał około roku. Po prostu każdy odrobinę lepszy dzień, czy tydzień wydawał się ogromnym krokiem naprzód.

Po pół roku leczenia zaczęłam zauważać, że czasami nie boli. Po następnym pół roku doszłam do etapu, kiedy tylko czasem zauważałam, że coś boli. Siły wracały systematycznie, powoli. Jednak ten rok to też pojawiające się pogorszenie wszelkich objawów. Organizm potrzebował jeszcze kilku miesięcy bym poczuła się naprawdę dobrze.

Już w trakcie tego leczenia przypomniałam sobie o pewnej plamie na mojej skórze gdzieś 15-18 lat wcześniej. Internet mi podpowiedział, że wyglądała jak śliczny rumień boreliozowy. Czy to prawda? - nie sposób już tego sprawdzić. Ale nawet jeśli to była już stara choroba i nawet, jeśli dawała jakieś oznaki, to co najwyżej migrenowy ból głowy raz na pół roku, albo czasem mega kac po dwóch piwkach. Czyli, jeśli ta zaraza siedziała we mnie, to trwała w uśpieniu blisko 18 lat...

Na razie wygląda na to, że swoją walkę o zdrowie skończyłam w listopadzie 2008. Do dziś czuję się dobrze. Jest kilka drobiazgów, które do normy, jaką pamiętam, nie wróciły. Trudniej odnajduję się w terenie, jakby mój kompas, dotąd działający wyśmienicie, się rozregulował. Nie jestem też chyba tak sprawna pamięciowo jak kiedyś... chociaż to może być subiektywne uczucie - zmiana rodzaju pracy na pewno nie pomaga tego określić.
Ale to w sumie szczególiki przecież. Z tymi drobiazgami da się żyć normalnie i to jest najważniejsze. Nauczyłam się znowu cieszyć każdym dniem, każdą chwilą. Poznałam wielu wspaniałych ludzi. Odnalazł się też mój optymizm.
Wiem, że warto walczyć o siebie :)

    Renifer